Od spotkania do wydania, czyli skąd się biorą książki. Część II

22.11.2021
[rt_reading_time label="Czas czytania:" postfix="min." postfix_singular="min."]

Od spotkania do wydania, czyli skąd się biorą książki. Część II

Joanna Kamień

Od spotkania do wydania, czyli skąd się biorą książki*

O innym kamieniu

Wciąż pamiętam ów świt, gdy ojciec po raz pierwszy wziął mnie ze sobą w miejsce zwane Cmentarzem Zapomnianych Książek. Szliśmy ulicami Barcelony. Były pierwsze dni lata 1945 roku. Miasto codziennie dusiło się pod naporem szarego jak popiół nieba i słonecznego żaru, zalewającego Ramblę Santa Mónica strumieniem płynnej miedzi

– tak brzmią pierwsze zdania Cienia wiatru Carlosa Ruiza Zafóna, jednej z moich ulubionych książek – takich, do których się tęskni, które nosi się w pamięci i sercu przez długie lata i których otwarcie grozi tym, że na jakiś czas będziemy straceni dla rzeczywistości, pozwalając, by pochłonęła nas całkowicie historia spisana na jej kartkach.

Ja też wciąż pamiętam owo popołudnie, gdy Mama po raz pierwszy wzięła mnie z sobą do biblioteki. Szłyśmy wejherowskim deptakiem. Miałam 7 lat, był wrzesień 1989 r. Biblioteka Powiatowa mieściła się w starej kamienicy w samym centrum miasta, przy ulicy Sobieskiego pod numerem 221, za pocztą. Wchodziło się przez ciężkie dwuskrzydłowe drzwi, najpierw jedne prowadzące do sieni, a potem otwierały się drzwi kolejne – choć z pozoru całkiem zwyczajne, jednoskrzydłowe, pomalowane emaliową farbą, to niezwykłe z powodu tego, co się za nimi kryło.

A kryło się za nimi królestwo książek – wspaniałych magicznych opowieści, mądrych i wzruszających historii, czasem zabawnych, czasem trochę przerażających. Wystarczyło wybrać – baśnie, bajki, wiersze, powieści dla dzieci i młodzieży, opowiadania fantastyczne, książki podróżnicze i przygodowe, albumy…

Pomieszczenie tworzące bibliotekę nie było duże, przynajmniej jak na ilość zbiorów, które musiało pomieścić, toteż regały wypełniały je tak szczelnie, że ledwie starczało miejsca na biurko, za którym na wprost drzwi siedziała zawsze jedna z dwóch miło uśmiechniętych pań bibliotekarek. Miałam 7 lat i nim trafiłam do biblioteki, nie mogłam się spodziewać, że książki staną się tak ważną częścią mojego życia. Od tej pory stałam się regularną bywalczynią wejherowskiej biblioteki i uwielbiałam te popołudnia, kiedy Mama, wracając z pracy, zabierała mnie tam, bym książki przeczytane wymieniła na nowe, nieznane opowieści. Kiedy byłam starsza, nie potrzebowałam już jej asysty. Podczas gdy większość moich rówieśników rzucała książki w kąt po zakończeniu roku szkolnego, ja z poczuciem wielkiego szczęścia przynosiłam z biblioteki kolejne egzemplarze. Ile bym dała, by móc do tego wrócić – do beztroskiego pogrążania się w lekturze bez poczucia winy, że jakieś obowiązki na tym ucierpią… Te czasy minęły bezpowrotnie. Jeszcze na studiach, na których wyposażano nas w długie listy lektur, zdarzało się poczytać coś tylko dla siebie, z własnego wyboru, choć i na wspomnianych listach lektur zdarzały się też prawdziwe perełki.

Poza wyborem

Wszystko to, co wyżej opisałam – przywołując drogę, jaką przebyła ludzkość – i jeszcze więcej musiało się wydarzyć, by książki stały się powszechnie dostępne, by sięgnąć po nie mógł każdy. Historia ta miała swój bardzo długi ciąg dalszy, przede wszystkim związany z wyodrębnieniem się i rozwojem wydawnictw na całym świecie. W czasach Gutenberga bowiem drukarz był zarazem wydawcą. Dzieje rozwoju wydawnictw na świecie są jednak zbyt złożone, by w tym miejscu je opisać. Z konieczności też historia rozwoju druku została przeze mnie zakończona na dokonaniach Gutenberga. Zainteresowanych odsyłam do bardzo dobrej książki Keitha Houstona pt. Książka. Najpotężniejszy przedmiot naszych czasów zbadany od deski do deski (przeł. P. Lipszyc, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017).

W tym miejscu ważne jest, że w 1970 r. wraz z powstaniem Uniwersytetu Gdańskiego zostało utworzone Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, które wspólnie z naszą Alma Mater obchodzi swoje 50. urodziny. Bym tu trafiła, musiało się zdarzyć kilka zbiegów okoliczności, a przede wszystkim też nie mogły się zrealizować niektóre moje plany, bo choć miłość do książek towarzyszyła mi od dziecka, nie planowałam nigdy zostać wydawcą, tylko dziennikarzem radiowym.

Zamierzałam studiować dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, ale szczęśliwie ostatecznie trafiłam na polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim i same studia wspominam jako wspaniały okres mojego życia. Spotkałam tu niezwykłych nauczycieli i poznałam przyjaciół na całe życie.

Na zawsze zapamiętam moich mistrzów z tego czasu: niezastąpionego, zawsze eleganckiego (w garniturze i pod muszką) charyzmatycznego profesora od retoryki Edmunda Kotarskiego, który podczas gdy zdawałam u niego egzamin z retoryki i literatury staropolskiej, nim odpytał mnie z mojej wiedzy, pięknie omówił mi symbolikę… kamienia; a także nadzwyczajnego profesora od pozytywizmu i edytorstwa Józefa Bachórza, który zawsze zachwycał swoim archaizującym stylem mowy, skromnością i ciepłym podejściem do ludzi, wymagającego doktora (teraz profesora) Mariusza Kraskę, który doskonale rozszyfrowywał mowę poetów i wyjaśniał często zawiłe teksty teoretycznoliterackie z takim znawstwem, że zaszczepił we mnie wielki szacunek do poetyki i teorii literatury, dzięki czemu na seminarium magisterskie trafiłam do bardzo wyjątkowej, mądrej, troskliwej i wspierającej profesor Anny Kubale, wspaniałego teoretyka literatury, wobec której wciąż czuję dług czasu nieprzegadanego…

Na gdańskiej polonistyce w ramach nowo utworzonej specjalności dziennikarstwo miałam szansę wrócić do pierwotnego planu, aby zostać dziennikarzem. Myliłam się jednak, bo i tym razem decyzję za mnie podjęło życie. Rekrutacja na tę specjalność zakończyła się, zanim mogłam zdać indeks, bo jeden z wykładowców opóźnił się mocno ze sprawdzeniem mojej, oddanej w terminie, pracy zaliczeniowej – mimo że ostatecznie dostałam z niej piątkę i miałam wysoką średnią ocen, drzwi dziennikarstwa przede mną zamknięto – stanowczo i nieodwołalnie. Wtedy byłam zła i rozczarowana, dziś wiem, że ten dziwny zbieg okoliczności miał głęboki sens, bo ostatecznie zaprowadził mnie do Wydawnictwa Uniwersytetu Gdańskiego. Jako dodatkową – poza nauczycielską – wybrałam specjalność edytorską. Każda z nich wymagała odbycia obowiązkowych praktyk zawodowych.

Fot. Arnold Kłonczyński

 

Na te z edytorstwa dzięki pomocy doktor Justyny Pomierskiej trafiłam do Wydawnictwa Uniwersytetu Gdańskiego, pod skrzydła mądrej i solidnej redaktor Marii Mosiewicz. To Marysia nauczyła mnie, na czym polega praca redaktora, przynosiła książki z edytorstwa, bym mogła się dokształcić, przydzielała teksty do opracowania i cierpliwie ze mną wszystko omawiała. Do swojej pracy podchodziła zawsze z wielkim zaangażowaniem, a do autorów z życzliwością. Pamiętała o mnie, kiedy po 2 latach od zakończenia moich praktyk zwalniał się etat redaktora w Wydawnictwie. Zadzwoniła i zaproponowała, bym złożyła dokumenty, bo uznała mnie za dobry materiał na redaktora. Przez kilka lat pracowałyśmy razem, a teraz Marysia – mimo że jest na emeryturze – redaguje jeszcze czasem książki swoich wieloletnich autorów. Wiele jej zawdzięczam, podobnie jak Stefanii Ługin, która od początku mojej pracy w Wydawnictwie otaczała mnie troską i we wszystkim była pomocna. Pracuje wciąż ze mną, a jej życzliwość oswajała i nadal oswaja każdego nowego pracownika. Trudno sobie wyobrazić to miejsce bez niej. Nie tylko dlatego, że przez jej ewidencję przechodzi każda wydana przez nas książką, wpisana do kartoteki co do egzemplarza. A książek tych jest z roku na rok coraz więcej…

Człowiek autor

W 2018 r. wydaliśmy 180 tytułów, w łącznej liczbie 28 085 egzemplarzy i o całkowitej objętości 2906,4 arkusza wydawniczego. Tak wygląda praca Wydawnictwa Uniwersytetu Gdańskiego, ujmując ją statystycznie, bo coraz częściej komunikujemy się za pomocą statystyki, a raczej jesteśmy do niej zobligowani. Liczby, wskaźniki wykonalności, procenty, zyski i straty – wszystko to ma stać się miernikiem naszego sukcesu lub porażki. Liczby robią wrażenie – pozytywne bądź negatywne, łatwo przemawiają do wyobraźni. Nie lubię jednak statystyk, słupków i liczb odartych z tego, co tak naprawdę się za nimi kryje. Są częścią rzeczywistości i sama się nimi posługuję, z pomocą sekretarza Wydawnictwa co najmniej raz w roku przygotowuję takie statystyczne zestawienie w ramach obowiązkowego sprawozdania z działalności Wydawnictwa, ale – tu mogę się do tego przyznać – nie jestem pewna, na ile to pokazuje naszą rzeczywistą pracę.

Wydajemy więc około dwustu książek rocznie (choć rok obecny i przyszły zapowiada nam, że tę magiczną liczbę przekroczymy…) i jak na niewielkie osobowo wydawnictwo akademickie to jest naprawdę sporo. Myślę, że rzeczywiście przemawia do wyobraźni. Nawet do mojej własnej, kiedy liczbę wydanych książek podzielę przez liczbę dni w roku i wychodzi, że co drugi dzień ukazuje się nowa publikacja.

Nie powiem, że mnie to nie cieszy. Oczywiście. Daje satysfakcję – również. Tylko ten obraz liczbowy muszę sobie uzupełnić obrazem ludzkim. Miejsce słupków muszą zastąpić postacie autorów trzymających w dłoniach swoje własne, wydane już przez nas książki. I jeśli widzę na ich twarzach uśmiech, satysfakcję, radość, a w dłoniach dobrze wydaną książkę, dopiero wtedy również moja satysfakcja jest pełna.

Ostatnio dostaliśmy do Wydawnictwa przesyłkę – list od jednego z recenzentów – koperta była zaadresowana: „Prześwietne Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego”. Tak niewiele, taki mały wyraz uznania i sympatii dla nas, a znaczy więcej niż niejeden wskaźnik. Pokazuje, że nasze działania są widoczne, że ktoś je docenia i chce dać temu wyraz. Takich miłych gestów, pełnych uroku historii jest wiele i one pokazują, że to, co robimy, ma sens. Że te drobne, ale konsekwentnie przez ostatnie lata stosowane zasady, przynoszą efekty.

Nie lubię zatem statystyk w tym sensie, że za nimi kryje się masowość, zbiorowość, a nie jednostkowość, indywidualność. Tymczasem wydanie każdej książki jest osobną historią, za którą kryje się człowiek, a nawet zespół osób – z jednej strony autor, z drugiej redaktor, składacz (operator DTP) i grafik, a potem przecież jeszcze drukarz i introligatorzy. Wszyscy oni są ważni, praca każdej z tych osób jest niezbędna, by książka trafiła do rąk czytelników.

Kiedy odwiedzamy księgarnie i biblioteki, nie myślimy w tych kategoriach. Patrzymy na przedmiot zawierający jakąś wiedzę, historię, przesłanie, opakowany w okładkę. W nim jednak skupiła się właśnie praca tych wszystkich osób – najpierw autora, bo on jest tu zawsze najważniejszy, a potem całej grupy ludzi, których zadaniem jest wsparcie go w tym, by wytwór autorskiej inicjatywy mógł ukazać się w formie książki. Między autorem a zespołem osób pracujących nad wydaniem nie ma żadnej opozycji, więc może nie najlepsze jest to wyżej przeze mnie zarysowane rozróżnienie – z jednej strony, z drugiej strony – bo wszyscy mają jeden cel, wszyscy są (powinni być) po jednej stronie, jedynej właściwej, mianowicie po stronie dobrze i pięknie wydanej książki.

Zanim książka się ukaże, trafi do księgarń i katalogów bibliotek, na stęsknione, choć uginające się pod naporem innych dzieł półki bibliofilów oraz badaczy jakiejś konkretnej tematyki, ma ona swoją historię wydawniczą i wiele z tych historii, choć nieopisanych, jest pięknych. Z nich wzięły się przyjaźnie, długie godziny przegadane z autorami, z których zrodziły się inspiracje i pomysły na nowe książki. Nie da się ich tu wszystkich opisać, ale wiele z tych historii pokazuje mi, jak ważna jest książka dla autora, dlatego każdą trzeba traktować indywidualnie. Nawet jeśli ten sam autor za chwilę wróci z kolejną, tym bardziej trzeba docenić jego pracę, lojalność wobec Wydawnictwa, chęć robienia czegoś wspólnie z nami.

Czasem odwiedzają mnie w Wydawnictwie autorzy, po których widać od razu ten bardzo osobisty stosunek do ich dzieła, pasję i zaangażowanie. Oni zawsze mocno zapadają w pamięć, wpisują się na dobre w historię Wydawnictwa.

Niecałe 2 lata temu, krótko po śmierci profesora Jana Ciechowicza, pomyślałam, że są autorzy, którzy tworzą historię naszego Wydawnictwa. Nie jestem w stanie przywołać ich wszystkich, ale korzystając w tym miejscu z prawa do subiektywnych i osobistych refleksji na ten temat, wymienię kilka osób, które mocno wpłynęły z jednej strony na samo Wydawnictwo i jego markę, z drugiej tych, od których ja sama wiele się nauczyłam, którzy chętnie też uczyli się ode mnie i dzięki temu wspólnie realizowaliśmy i realizujemy wciąż nowe projekty.

Wśród tych wyjątkowych osób będzie właśnie wspomniany wyżej profesor Ciechowicz, choć jemu dalej poświęcę osobno więcej miejsca, bo praca nad wydaniem jego książek doskonale obrazuje to, że proces wydawniczy jest spotkaniem z autorem. Zatem o nim później. Tu zaś muszę wymienić profesora Mieczysława Nurka, autora książki Gorycz zwycięstwa: los Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie po II wojnie światowej 1945–1949 (Gdańsk 2010), za którą otrzymał m.in. Nagrodę im. Jana Długosza, Nagrodę Książka Historyczna Roku im. Oskara Haleckiego oraz Nagrodę Historyczną im. Kazimierza Moczarskiego; przy całym splendorze licznych nagród profesor Nurek zachował wielką skromność i pamięć o Wydawnictwie. Podobnie Profesor Kamil Zeidler, którego wiele wydanych przez nas książek zdobyło różne nagrody. Jest on dla mnie budującym przykładem autora zainteresowanego nie tylko efektem w postaci opublikowania książki, ale całym procesem i zasadami jej wydania. To on poznał mnie z dyrektor Justyną Kossak z wydawnictwa Wolters Kluwer i pomógł nawiązać nam pierwszą w Polsce tego typu współpracę wydawniczą, która rozwija się od 6 lat doskonale i z korzyścią zarówno dla obu wydawnictw, jak i autorów. Nie mogę też pominąć profesor Beaty Możejko, autorki książek o fascynującej historii zdobycia przez Paula Benekego Sądu Ostatecznego Hansa Memlinga, a także charyzmatycznego profesora Jerzego Zajadło, piszącego o prawie w taki sposób, że jego książki czyta się jak powieści, nie dziwią więc liczne nagrody za nie. Natomiast jedna z najdłuższych i obfitujących w różne perypetie historii wydawniczych pozwoliła mi bliżej współpracować z profesor Ewą Łojkowską, wzorem kobiety naukowca, którą podziwiam za jej mądrość, siłę, pogodę ducha, życzliwość i pracowitość.

Przez 7 lat mojej pracy na stanowisku dyrektora miałam też szczęście do wspaniałych szefów – bezpośredni nadzór nad Wydawnictwem sprawuje prorektor ds. nauki i współpracy z zagranicą. Kiedy zaczynałam, funkcję tę pełnił profesor Grzegorz Węgrzyn, obecnie pełni ją profesor Piotr Stepnowski. Nie miałam okazji wydawać żadnej ich książki, bo reprezentują dziedziny, w których publikuje się głównie artykuły w międzynarodowych czasopismach naukowych; choć cały czas czekam. Obaj są wspaniałymi naukowcami, a także życzliwymi ludźmi i mądrymi szefami, którzy zawsze obdarzali mnie swoim zaufaniem, do próśb i decyzji podchodzili ze zrozumieniem, a kiedy było trzeba, nie żałowali wsparcia. Ważna jest też dla mnie, podjęta przy okazji projektów związanych z obchodami 50-lecia, współpraca z prorektorem ds. studenckich profesorem Arnoldem Kłonczyńskim, który wspierał mnie pomysłami i umiejętnością znalezienia złotego środka w sytuacjach nie zawsze łatwych.

W dwójnasób w historię naszego Wydawnictwa wpisuje się profesor Jerzy Gwizdała, nasz obecny Rektor, z którym miałam przyjemność pracować przy okazji wydania zarówno jego rozprawy habilitacyjnej, jak i książki profesorskiej. Jego rola jest podwójna z tego względu, że ta wspólna praca zaowocowała zaufaniem, jakim obdarzył mnie Pan Rektor (wówczas jeszcze Kanclerz UG), powierzając mi funkcję dyrektora Wydawnictwa, a jednocześnie przez te wszystkie lata otaczał ojcowską niemal troską, wsparciem i radą, ilekroć takiej potrzebowałam. Dzięki zrozumieniu przez Pana Rektora potrzeb Wydawnictwa mamy możliwość wydawania coraz więcej i coraz lepiej. Natomiast dzięki jego zmysłowi menedżerskiemu jako jedno z nielicznych wydawnictw mamy własną drukarnię. To rektor Gwizdała, będąc jeszcze kanclerzem, w 2014 r. zdecydował o włączeniu Zakładu Poligrafii do Uniwersytetu Gdańskiego i wciąż wspiera jego rozwój. W ten sposób niejako wrócił do dawnej idei, w myśl której wydawnictwo tworzyło jedną całość z drukarnią. Mocno przyczyniło się to do poprawy jakości druku, w czym niemała zasługa kierownika Zakładu Poligrafii Maksymiliana Biniakiewicza.

Tych kilka tylko wspomnień pokazuje mi, ile znaczy zaufanie zarówno autorów, jak i tych, którzy podejmują ważne decyzje związane z naszym działaniem. Tak naprawdę to wszystko jest wspólna praca, dzieło, z którego razem powinniśmy czerpać radość i satysfakcję.

*Niniejszy tekst stanowi drugą część artykułu Joanny Kamień, który ukazał się pod tym samym tytułem w książce 50 spotkań na 50-lecie UG, red. J.P. Gwizdała, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, Gdańsk 2019, s. 375-384 (cały artykuł s. 375-399).